HISTORIA Z HAPPYENDEM IMPLANT POZWOLIŁ MI SIEBIE ODNALEŹĆ

Chodzenie pogórach jest pasją Olgi, 2021

Chodzenie po górach jest pasją Olgi, 2021

Jej historia, przynajmniej na początku, nie była szczęśliwa. Ale dzięki swojemu wyjątkowemu charakterowi, dzięki wytrwałości i odwadze, a także implantowi ślimakowemu Olga Keller, pacjentka prof. Henryka Skarżyńskiego, spojrzała na siebie jak na osobę, która wiele potrafi i może. Przede wszystkim może pokonywać trudności i spełniać marzenia. Może wierzyć w siebie i zmieniać swoje życie
Gdy sama poznałam swoją historię, to poczułam, że to moje życie nie może się tak skończyć. Nie mogę umrzeć na zawał, udar lub wylew. Bóg mnie ocalił. A ja mamzamiar dowiedzieć się dlaczego. Jestem Olga. Moja historia zaczyna się w maju 2000 roku. Z najmłodszych lat niewiele pamiętam. Część wspomnień jest wykreowana tylko na podstawie zdjęć i opowieści. W maju 2000 roku wybraliśmy się całą grupą na wycieczkę, a byłam wtedy w zerówce. Odwiedziliśmy Żelazową Wolę. Niczego z tego dnia nie pamiętam. Zostało jedno grupowe zdjęcie. Z opowieści rodziców i dziadków dowiedziałam się, że właśnie tego dnia po powrocie wzięłam ogromny pistolet na odę i wyszłam na taras – dostałam go z okazji lanego poniedziałku. Takie cudo nie może się zmarnować, pomyślałam.

Wyszłam z nim na wspomniany taras. Rodzice tego dnia zdjęli z niego barierki, by je odnowić. Pradziadek musiał coś przeczuwać, bo powiedział, by ich nie ruszali, bo coś się stanie. Brak barierek z pewnością nie przeszkodził mi w zabawie. Jestem przekonana, że rodzice nie pozwolili mi wyjść na balkon. Bycie w opozycji do wielu spraw to tylko jedna z moich zalet. Wyszłam i wycelowałam, opierając broń na kolanie. Za cel obrałam kota. Cofałam się, cofałam, aż zabrakło mi tarasu… Spadłam z drugiego piętra na betonowe schody. Trzask zaniepokoił wujka, który, jak mnie zobaczył, zaalarmował mamę. Mama w szoku błagała, by mnie zasypiała i modliła się do Matki Boskiej. Skierowała do Niej prośby o moje życie. Tymczasem lekarz kazał czekać rodzicom na informację ze szpitala. Informację o życiu lub śmierci. Z tego okresu mam tylko przebłyski. Jakieś dziecko płacze na OIOM-ie, a mnie chce się pić. Tak bardzo chciało mi się
pić… Dali mi tylko łyżkę z gazą nasączoną wodą. Na samo wspomnienie o tym zasycha mi w ustach. Po wielu latach dotarłam do mojej karty informacyjnej ze szpitala. Ten fragment z opisem mojego stanu po przywiezieniu do szpitala jest dla mnie trudny. Wiele tam bólu i niesprawiedliwości. Bilans obrażeń: stłuczenie mózgu, obrzęk mózgu, złamanie podstawy czaszki, złamanie kości potylicy po stronie prawej, krwiak w jamie bębenkowej ucha lewego, wstrząśnienie błędnika po stronie lewej, wodonercze po stronie prawej (co okazało się wadą wrodzoną), ogólne potłuczenie.
Wyszłam z tego upadku bez ani jednej złamanej kosteczki. Poza kością skroniową, która przerwała nerw słuchowy. Brak innego złamania to zasługa rodziców, którzy ćwiczyli moje
plecy po diagnozie skoliozy. Mama mówiła, że musiałam się zwinąć jak do przewrotu w tył i to mnie uchroniło.

Zaczęłam się izolować społecznie. Z łobuziaka i gaduły stałam się kujonem i mrukiem. Tak budowało się moje poczucie wyobcowania i inności. Poczucie bycia inną, odstającą w ten
negatywny sposób.

Podróż poślubna na Zanzibar, rok po wszczepieniu implantu, luty 2025Przez wiele lat chciałam, by ktoś mnie objął i powiedział,  że jest dumny, że już tyle lat daje sobie radę. Nieporadnie, ale daje radę. Bardzo chciałam być tak przytulona, mocno. By
dotarło do serca.
Nie pamiętam początku historii z aparatem słuchowym. W drugiej klasie liceum zaczęły się przymiarki. Pamiętam, że nie wierzyłam, że to coś da. Pani protetyk podpytywała:„I jak? Słyszy pani?”. „A co to znaczy słyszeć?” – odpowiadałam. Jak się powinnam czuć, gdy słyszę? Czy powinno być tak głośno? Im głośniej, tym lepiej – myślałam. Było tyle pytań pozostawionych bez odpowiedzi, myśli niewypowiedzianych na głos. Dźwigałam to wszystko sama w potwornej niewiedzy, że aparat słuchowy jest nieodpowiedni dla mojej wady słuchu.
Gdy wróciłam do domu z moim pierwszym, i jak się okazało, ostatnim aparatem słuchowym, od razu zaczęłam sprawdzać,czy aby na pewno słyszę. Aparat przeszedł szereg „testów”. Pierwszym i tym, który najbardziej zapadł mi w pamięć, było odkręcenie wody w łazience. Popłakałam się na jej dźwięk.Byłam absolutnie zafascynowana. „A więc tak to powinno brzmieć”, myślałam. To był najpiękniejszy dźwięk na świecie. Szybko okazało się jednak, że bardzo boli mnie głowa, kiedy zakładam aparat, prawdopodobnie dźwięk był za głośny. Ale jak nie było głośno, to nie czułam, że działa. Podczas noszenia aparatu spotkałam się z ostracyzmem społecznym. Dzieci wytykały mnie palcami. Sama byłam dzieckiem i nie rozumiałam, dlaczego tak jest. Nikomu o tym nie mówiłam, bo nie chciałam się skarżyć. Dodatkowo w tym czasie walczyłam z trądzikiem, więc aparat tylko potęgował uczucie wykluczenia. Po około dwóch latach aparat wylądował w pudełku, ponieważ pewnego dnia znalazłam go we włosach, a nie na uchu. W tym czasie ciężko mi było odwiedzać punkt, w którym regularnie miał być serwisowany. To całe dbanie o niego – wymiana wężyka,baterii, pochłaniaczy wilgoci, było kłopotliwe. Dlatego łatwo było mi odłożyć aparat i o nim zapomnieć. Na wiele lat moja historia z wadą słuchu została przerwana – trafiła na strych zasypana kurzem. Pamiętam, że zawsze z pasją podchodziłam do nauki języków obcych. Miałam łatwość w uczeniu się ich: angielski, niemiecki, hiszpański, japoński, koreański, tajski. Badania w przychodni dziecięcej wykazały u mnie inteligencję językową. Bardzo łatwo przychodziło mi rozumienie, co ktoś do mnie mówi, nawet jak pierwszy raz słyszałam jakiś język. Długo trzymałam się myśli, że bycie tłumaczem przysięgłym to mój przyszły zawód. Niestety, przeszkodą okazała się… wada słuchu. Zadania słuchowe pogrążały mnie na wszystkich testach, zajęciach. Panicznie się ich bałam. Podczas nauki do matury pierwszy raz pomyślałam: nie mam po co się uczyć języka, jak i tak nie usłyszę, co do mnie mówią. Porzuciłam więc moją pasję, popartą umiejętnościami, których nie umiałam wytłumaczyć. Cofnęłam się we wszystkich językach, jakie znam. Nawet w języku polskim.

W 2017 roku zaczęło się coś dziać. Miałam zawroty głowy, które nasilały się na wiosnę i na jesień. Potem pora roku nie była już wyznacznikiem. Zaczęłam szukać przyczyny i tak od neurologa trafiłam do audiologa. Audiolog, poza wykonaniem badań błędnika, rozbudził we mnie nadzieję. Biorąc do ręki moje badania audiometrii po wypadku i aktualne, zauważyłam „szczelinę”. To wywołało u mnie niesamowite uczucie. Usłyszałam też: aparat cross. Nie chciałam aparatu. Miałam z nim złe doświadczenia. Jednak po kilku tygodniach przełamałam się i umówiłam nam przymiarkę. Jednak nigdy do niej nie doszło. W tym samym czasie byłam na badaniach w Instytucie Fizjologii i Patologii Słuchu na Mochnackiego w Warszawie. Specjaliści, którzy mnie badali, nie znaleźli odpowiedzi na zawroty głowy, ale skierowali mnie do Kajetan

Więcej w wydaniu:

Aplikacja Badająca Słuch – Słyszę nr 5 (Wrzesień- Październik)