– Jeśli opowiadając o moich przeżyciach, mogę komuś pomóc, to uważam, że ta moja rola jest najpiękniejsza i najważniejsza w życiu – mówi w wywiadzie dla „Słyszę” prof. Jerzy Stuhr. Jego nazwisko widnieje na tablicy Przyjaciół po Wsze Czasy, która wita pacjentów i gości odwiedzajacych Światowe Centrum Słuchu. Prof. Stuhr jest też jednym z jurorów Festiwalu „Ślimakowe Rytmy”.
Słyszę: Pana dziadek Leopold był artylerzystą i stracił słuch z powodu huku wystrzałów. Powspominajmy więc dziadka.
Prof. Jerzy Stuhr: To był ojciec mojego ojca. Leopold, najmłodszy z trzech synów Leopolda i Anny, którzy przyjechali z Austrii do Krakowa w drugiej połowie XIX wieku. Dwóch z braci studiowało prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim, a dziadek Leopold, jako że zdradzał zdolności chemiczne i matematyczne, a w Krakowie nie było odpowiednich dla niego studiów, został wysłany do Wiednia. Potem ożenił się dość bogato z córką krakowskiego potentata meblowego, pana Iglickiego, który miał wielki sklep na rogu Sławkowskiej i Tomasza. Podczas pierwszej wojny światowej dziadek Leopold był artylerzystą w wojsku austriackim i na skutek wystrzałów jeszcze w młodym wieku zaczął tracić słuch. Dziś pewnie nie stanowiłoby to większego problemu. Jednak wtedy nie było implantów i nie było profesora Skarżyńskiego, który przywraca ludziom możliwość słyszenia. Pamiętam wiec, że jako mały chłopiec nie bardzo mogłem się z dziadkiem Leopoldem porozumieć. Mimo to lubiłem u niego bywać, bo – jako chemik – miał bardzo ciekawe rzeczy do oglądania. Przed wojną był ekspertem od prób złota i szacował precjoza. W jego mieszkaniu znajdowałem mnóstwo dziwnych przedmiotów do zabawy, narzędzi mierniczych, menzurek itp. Moi dziadkowie mieli fabryczkę, która w różnych okresach produkowała różne rzeczy – od amunicji po cukierki, a w ostatnim okresie zabawki. Po wojnie tę fabryczkę, a także kamienicę komuniści nam zabrali. Kiedy miałem 4–5 lat, dostawałem przed świętami paczkę zabawek. To miała być rekompensata od rządu komunistycznego za tę fabrykę. Pamiętam z dzieciństwa, że chodziliśmy czasem do budynku, w którym się ona mieściła. Ale to już ruina była. W końcu zburzono budynek, a na jego miejscu wybudowano wiadukt.
S.: Co Pan czuje, kiedy patrzy Pan na ten wiadukt, który stoi w miejscu fabryki dziadka Leopolda?
J.S.: Dobrze, że go wybudowano, bo jest tam teraz trasa przelotowa na Zakopane.. My zaś dostaliśmy finansową rekompensatę za parcelę, na której stała fabryka. Ściśle biorąc, ja dostałem tę rekompensatę, bo mój ojciec w odniesieniu do finansów miał wspaniałą naturę – jego pieniądze się nie tykały. On był mentalnie impregnowany na jakieś apanaże, zarobki potrzebne do życia ponad minimum. Kiedy więc po 1989 r. odzyskaliśmy parcelę i kamienicę, ojciec natychmiast napisał oświadczenie, w którym upoważnił mnie do wszystkiego. Proszę sobie wyobrazić, że nawet tam nie poszedł. Ja się od niego całe życie uczyłem takiej postawy i wydaje mi się, że podobnie jak on jestem „wyzwolony”. Pieniędzy potrzeba mi tylko tyle, aby zaspokoić swoje zwykłe potrzeby i aby żyć z godnością. Może jeszcze po to, aby pomóc dzieciom…
S.: Myślę, że w ogóle chce Pan pomagać ludziom. Od dawna angażuje się Pan w działalność Stowarzyszenia Wspierania Onkologii Unicorn. Jest Pan też ambasadorem Fundacji „Urtica Dzieciom” oraz kampanii „Rak wolny od bólu”. Ostatnio zasiadał Pan w jury Festiwalu „Ślimakowe Rytmy”…
J.S.: Dołączyłem do jury Festiwalu w odpowiedzi na przemiłe zaproszenie prof. Henryka Skarżyńskiego. Udział w tym Festiwalu to dla mnie zupełnie nowe, fantastyczne doświadczenie.
Więcej w wydaniu styczeń/luty 1/153/2017
https://slysze.inz.waw.pl/kila-zamana-implant-pomogl-mi-slyszec-ja-pomoglam-sobie-slysze-nr-styczenluty-11532017/